Dziś już wiem, czego dokonałam. Będąc pierwszy raz w Tatrach weszłam na 2000 m n.p.m. jednym z trudniejszych szlaków (
Tutaj trochę informacji o szlaku, którym szliśmy). Teraz, gdy emocje już opadły (jak po wielkiej bitwie kurz), jestem z siebie bardzo dumna, a Przemek nieco skruszony. Doszliśmy aż na Lodowczyk Mięguszowiecki! (
Tu info z Wikipedii) Teraz chcę więcej i już planuję wyprawę na marzec (trasa, o której wspominam na końcu) i lato przyszłego roku. Jednak tydzień temu przeżyłam chwile grozy - jestem panikarą jakich mało, ale przeżyłam i to się liczy ;) Poniżej znajdują się zapiski z tego dnia na gorąco.
Osoby wystepujące:
Gosia - to ja
Igi - 12-letni syn Przemka
Ozi - nasz przyjaciel
Przemek - mój facet
Dziś już żegnałam się z życiem.
Od rana było zimno i pochmurno, odrobinę siąpiło. Wstaliśmy przed 6.00 i wyruszyliśmy w kierunku parkingu w Palenicy Białczańskiej. Właściciele tego terenu (TPN?) muszą być niezwykle zamożnymi ludźmi - opłata za samochód osobowy wynosi 25 zł za dzień, autokar zatrzymuje się za 50 zł. Pomyśleli nawet o tym, że busy i autokary muszą nawracać na ich posiadłości i za to należy się dodatkowa opłata w wysokości 10 zł. A samochodów i autokarów było bardzo dużo, mimo niezbyt sprzyjającej pogody.
Szlak wiodący od Palenicy Białczańskiej do Morskiego Oka przeszliśmy bez problemów. Po kilkukilometrowych treningach marszowych, które sobie organizowałam przed wyjazdem, podejście do Morskiego Oka to był pryszcz - tym większy jest obecnie mój bunt przeciwko męczeniu tych biednych koni... W większości przypadków naprawdę wystarczy mieć nogi, żeby tam wejść, nawet bez treningu - wtedy po prostu wchodzi się wolniej.
Po około półtorej godziny dotarliśmy do pierwszego przystanku - nie szliśmy skrótami, bo moje biedne serce palacza by tego nie wytrzymało. Pogoda była wspaniała... Można powiedzieć, że widziałam kącik Morskiego Oka, bo wszystko osnuwała gesta mgła. Zapoznałam się więc z widokiem na kilka kamyków u brzegu i około metr jeziora. Reszta była jedną wielką białą plamą.
Pan Ozi nad Morskim Okiem
W schronisku wypiliśmy kawkę i powędrowalismy dalej ku Czarnemu Stawowi. Nie mam pojęcia, jak ów akwen wygląda (podobno jest niesłychanie malowniczy), ponieważ tam mgła była jeszcze gęstsza niż na poprzednio podziwianym przeze mnie kąciku oka.
Skały były mokre, buty ślizgały się na nich jak na zdechłych ślimakach. No, ale nic - mimo że początkowo planowałam w tym miejscu zakończyc swoją wędrówkę, wszyscy poszliśmy dalej (zapisać, zapamiętać - nie należy ufać mężczyznom w kwestiach turystycznych. Wszystko należy planować samemu albo prznajmniej poprosić o dokładny przebieg planowanej trasy wraz ze zdjęciami oraz opisami wszelkich trudności).
Szliśmy więc dalej w stronę przełęczy pod Chłopkiem. Kilka widoków sprawiło, że moje oczy zrobiły się wielkie niczym talerze telewizji satelitarnej. I to nie ze względu na piękno Tatr - bo tych nie widziałam - ale z powodu wielkości głazów, po których mieliśmy przejść, stromizny podejścia i mocy drogi, która była do pokonania. Byłam pierwszy raz w górach (Gubałówka się nie liczy) i ich ogrom mnie przerażał. Szczęściem całym mgła wciąż nam towarzyszyła, dlatego było to tylko przerażenie, a nie omdlenie.
Taką mniej więcej mieliśmy widoczność na całej trasie
Nasz serdeczny przyjaciel Ozi próbował robić sobie ze mnie podśmiechujki nazywając mój sposób wchodzenia pod górę "stylem szympansicy", jednak jego chwała nie trwała długo, bo na jednym z prześlicznych kamelutków postanowił trzasnąć sobie selfie i mało co nie spadł w przepaść. Także 1:0 dla szympansicy.
Po stromym (och, bardzo stromym jak dla mnie!) wejściu przy potoku spojrzałam za siebie i stwierdziłam, że nie - no nie - przecież ja nie zejdę z powrotem! Po następnych kilkunastu krokach ta myśl dojrzała w mojej głowie, a włosy stanęły mi dęba. Nie mogłam oddychać. Na pierwszym możliwym mega-kamieniu posadziłam zad starając się złapać oddech... I już wiedziałam. Ja dalej nie pójde, nie ma chuja we wsi! Jakby tego było mało, napatoczył się jeszcze turysta schodzący z przełęczy i mowi, że do celu jeszcze godzina i że o boże, jak trudno i że o matko, jak ślisko. I że gorzej niż na Rysy, że klamry są, ale powinny być też łańcuchy - krótko mówiąc pogorszył znacznie mój stan. Poinformowałam więc moich towarzyszy podróży, że dalej nie idę. Nogi zrobiły mi się galaretowate.
Przystanek na debatę dotyczącą strategii na następne godziny spowodował, że nasze ciała zaczęły stygnąć i zrobiło nam się zimno. W związku z tym, że czekając aż moi towarzysze wejdą i zejdą z przełęczy przymarzłabym do kamienia, na którym usadziłam tyłek, powiedziałam, że po mału zacznę wracać sama, ale Przemek się nie zgodził i finalnie decyzja była taka, że wracamy wszyscy. Igi też się trochę bał (a może chciał mi dodać otuchy?), ale jego lęk był prawdopodobnie mniej więcej jedną milionową tego, co ja przeżywałam.
Igi zastanawia się, o co mi, kurde, znowu chodzi, ja myślę, że to mogą być ostatnie chwile mego życia, a Ozi marzy o wejściu na szczyt.
Trochę dzięki instrukcjom Przemka, trochę dupochodem zeszłam - jakimś cudem - za nimi do Czarnego Stawu. Byłam jednak nadal roztrzęsiona, łzy napływały mi do oczu - po części dlatego, że nie dałam rady, po części z powodu wielkich emocji, które przeżywałam. Dogryzałam Przemkowi i próbowałam go ukarać jak tylko umiałam za to, co mi zgotował. Ale on - kochany - pocałował mnie w czółko i po krótkiej przerwie na zażywanie nikotyny nad Czarnym Stawem zaczęliśmy schodzić z powrotem do Morskiego Oka. Trasa Czarny Staw - Morskie Oko jest prościutka, ale nie w tym stanie, w którym byłam i nie przy tej śliskosci skał... Dwa razy zaliczyłam telemark (bez oceny) i raz zaryłam dupą o kamień, który miał być kolejnym stopniem w dół. Zagadałam do równie przerażonej i ślamazarnej kobiety, że rozumiem, jak się czuje i wywiązała sie miła, niemęcząca rozmowa przerywana jej "uważaj, misiek", które to słowa kierowała do swojego męża idącego dwa kroki przed nią.
No właśnie, był dwa kroki przed nią. A moi? Kiedy byłam zajęta rozmową, telemarkami i duporyciem w skały, z oczu zniknęła mi moja drużyna. "No nie. Co za chuje", pomyślałam, a moje tętno jeszcze wzrosło. Państwo malżeństwo wymiksowało się z rozmowy za pomocą zabiegu wydmuchiwania gilów przez panią żonę. Zatrzymali się na poboczu, a ja szłam dalej sama - nadal powoli i nieporadnie, a do tego byłam zła jak sto piorunów.
Moi kompani czekali oczywiście na mnie troche dalej (później okazało się, że pan Ozi dostał pierdolca od nadmiaru endorfin i uznał, że najlepiej będzie zbiegać w dół!), ale "machina vkurva" była już rozkręcona. Przeszłam obok nich i poszłam dalej nie oglądając się za siebie. W Morskim Oku poszłam tylko na siku (2 złote, kolejni bogaci posiadacze włości!) i krótko poinfornowałam chlopaków, że ja już schodzę na parking.
Szłam więc dalej pełna wściekłości. Dogonili mnie dość szybko. Skorzystałam z okazji i poprosiłam Przemka na bok, po czym wygarnęłam mu, jakim jest złym i nikczemnym człowiekiem, że mnie wziął na taki szlak i dodatkowo - jak mógł! - zostawił mnie później z galaretowymi nogami i drogą pełną mokrych kamieni. Zamiast mnie ładnie przeprosić, musiał oczywiście się ze mną kłócić. Więc po prostu szłam przed siebie, pozostawiąjac ich za sobą.
Po pokonaniu w złowieszczym tempie drogi z Morskiego Oka do Palenicy wsiedliśmy w końcu do samochodu i pojechaliśmy w stronę pensjonatu, w którym noclegowaliśmy. Po drodze jeszcze był sklep i czteropaki, ja musiałam odreagować moją niedoszłą śmierć, a chłopaki... Też chcieli się napić piwa.
W pensjonacie obmyłam się ze smrodu, jaki wydziela wiewiórka, która chce udać przed lisem, że już wcale nie żyje i otworzyłam upragnione piwko zagryzając ulubionymi mini-podróbkami Snickersa z Lidla.
Wkrótce wydobrzałam, ale nie wiem, czy kiedyś zrozumiem, po co ten człowiek mi powiedział, że spoko, dam radę. I co gorsza - dałam się nabrać! Głupia ja!
Moje straszliwe przeżycia nie zmieniają faktu, że jestem absolutnie i bez kresu zakochana w podtatrzańskich wsiach, już zaplanowałam nastepną wędrówkę po tych okolicach: "Jeden z najpopularniejszych szlaków prowadzących do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Zdecydowanie najłatwiejszy, a także najmniej forsowny i niebezpieczny; przeprowadza nas przez przepiękną Dolinę Roztoki".
Przepięknie i nieforsownie. To dla mnie.
Wyżej mgła była trochę mniejsza
Podsumowując, polecam KAŻDEMU zapoznać się najpierw z trasą, którą macie do przejścia, nawet jeśli bezgranicznie ufacie osobie, która ją planuje. A tym planującym życzę trochę mniej optymizmu w kwestiach możliwości osób początkujących ;)
U mnie ta przygoda zakończyła się ogromnym chciejstwem na więcej (jestem bliska stwierdzenia, że było to jedno z najciekawszych wydarzeń w moim życiu), ale jest duża szansa, że inne osoby po takim misz-maszu zdarzeń i wrażeń po prostu odpuściłyby sobie góry forewa.